8 lipca 2011

Jak było w Nowym Jorku?

Hałaśliwie. To przez stale buczące klimatyzatory praktycznie na każdej ulicy. Myślę, że mogłabym się do tego dźwięku przyzwyczaić, gdyby nie kręgosłup - przestraszona Hania wisiała prawie cały czas na moich rękach. Zresztą od początku było dla mnie jasne, że mamy tam przetrwać w stylu jak najmniej stresującym dla Hanuli, więc nawet mi się nie marzyło jakieś szalone zwiedzanie.
Ale narzekać nie mam prawa: miałyśmy wielkie szczęście zastać jeszcze w Nowym Jorku polskich dominikanów, a wśród nich przyjaciela, ojca Łukasza, który miał wyraźną ambicję, żebyśmy zwiedziły miasto. Trafił nam się jak ślepym kurom. W wolnych chwilach woził nas samochodem i opowiadał przeciekawie o każdym mijanym miejscu. Gdzie my byśmy się same na Harlem wybrały dla przykładu? Albo, czy ja bym znalazła motywację, żeby się targać na sam czubek Manhattanu przez Soho, Little Italy, China Town, promem na Staten Island płynąć? Nie. Ojciec Łukasz pojawiał się rano w pomieszczeniach duszpasterstwa, w których mieszkałyśmy i z szerokim uśmiechem oświadczał, że nas tam zamierza zawieźć, a prom bezpłatny i zobaczymy panoramę Manhattanu, statuę wolności. Nie było dyskusji ;)
Same wymyślałyśmy łatwe wycieczki, podczas których mogłyśmy być dzielne i samodzielne. Ponieważ z Hanią w wersji "glonojad" spacery i włóczenie się po mieście nie wchodziły w grę, kończyło się na muzeach (idealne warunki: tu kanapa, tam kanapa, cicho, drzemkę popołudniową można zaliczyć na matce, chłodno, gdy na zewnątrz powietrze, jak ciepła zupa).
Do samego końca czułam jakąś nierealność naszego bycia tam. Po części za sprawą towarzystwa Hani, bo okoliczności postrzegałam jakby mimochodem, myśląc przez pryzmat jej potrzeb (kiedy wyjechać, żeby była wyspana i w dobrym humorze, gdzie jedzenie podgrzać, gdzie drzemkę odbyć), po części przez fakt oglądania Nowego Jorku przez samochodową szybę, jak przez ekran telewizora, ale w dużej mierze przez to, że wiele miejsc widziałam przecież wcześniej w amerykańskich filmach. Śmiałyśmy się z Martą, kiedy z naciskiem mówiłyśmy, gdzie teraz trzeba pójść: na róg Broadwayu i 114-tej, na przykład. Dziwiło nas brzmienie tych słów, wciąż nie dowierzałyśmy okolicznościom, w których się znalazłyśmy.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że bez mojej siostry bym tam zginęła. I tu nawet nie chodzi o to, że jej poziom znajomości języka powalił na kolana profesora Kolodnego w duecie z asystentką. Marta chodziła po jedzenie dla nas, walczyła z kierowcami autobusów, żeby uwierzyli, że mamy wózek dla niepełnosprawnych (należało nam się specjalne miejsce, w przeciwnym razie trzeba było wózek złożyć i przetaszczyć na koniec autobusu - taki przepis, a Amerykanie kochają prawo, nie ma zmiłuj), biegała do muzealnych toalet myć hanine butelki i co najważniejsze: była ulubioną zabawką Hani! W najcięższych momentach hasło: "Gdzie ciocia?" potrafiło zdziałać cuda.
A Hania w tym wszystkim? Świetnie. W samolocie spała, albo słuchała muzki na słuchawkach, protestowała głośno, ale krótko, bo widać było, że wiele nie da się wywalczyć. Sam Nowy Jork ją owszem przerażał, ale tylko z poziomu wózka. Na moich rękach podróżowała wielce zadowolona, zaciekawiona wszystkimi nowymi dźwiękami. Humor nie dopisywał przy zmianie pogody, albo kiedy wyspać się nie dawało. Zdawała się z dnia na dzień odważniejsza. Wniosek: trzeba ją oswajać ze światem. Podkreślał to też profesor: dziecko chore na Canavan warto stale zaczepiać, zaskakiwać, stymulować, żeby nie zapadało się w siebie.

To był bardzo udany wyjazd. Przywiozłam lekarstwa, poznałam specjalistów, dowiedziałam się więcej o chorobie, o tym, jak można Hani ułatwić życie. Dzięki tej wyprawie znam wspaniałe rodziny z Canavan, które chętnie dzielą się swoimi doświadczeniami i potrafią dawać wsparcie. Naprawdę było warto. I jeszcze raz dziękuję wszystkim wspaniałym ludziom, dzięki którym ten wyjazd był możliwy. Bardzo dziękuję!