18 czerwca 2011

Lot

Jesteśmy w domu. Wpadłyśmy gładko w naszą krakowską codzienność. O wyprawie za ocean przypomina góra lekarstw na kuchennym stole i powyginany wózek w wózkowni. Tak, ten wózek. Piękny, wyśniony, chyży wózek Kimba Spring. Bo jak się każdy może domyślić podróż za ocean z chorym dzieckiem to nie jest bułka z masłem (i pomijam tu aspekt lęków zaściankowej matki, która nie wierzy w transport powietrzny), więc ja może pokrótce napiszę z czym ta bułka. 

Po pierwsze nie ma mowy, żeby dziecko miało jednego opiekuna w podróży. To oczywiste dla wszystkich rodziców dzieci z Canavan. Musi być najmarniej dwoje dorosłych. Po drugie Hania była miła skończyć w marcu dwa lata, więc trzeba nabyć oddzielny bilet. Jasne. Po trzecie trzeba mieć ze sobą specjalny formularz medyczny, który wypełnia wcześniej lekarz prowadzący. Nie każdy może mieć takie szczęście, żeby w rezerwacji  biletów lotniczych pomagał mu taki specjalista, jak nam, więc należy zwrócić uwagę na drobny szczegół: zaznaczenie w pytaniu "Czy pasażer może korzystać ze standardowego fotela lotniczego z PIONOWO ustawionym oparciem?" odpowiedzi "nie" ma bardzo konkretne konsekwencje. Według przepisów lotniczych dziecko do drugiego roku życia, podczas startu i lądowania, może siedzieć na kolanach rodzica i być przypięte specjalnym pasem dołączonym do pasa dorosłego; dziecko po ukończeniu drugiego roku musi mieć oddzielne miejsce i być przypięte swoim pasem do fotela. Oparcia wszystkich foteli lotniczych w samolocie podczas startu i lądowania muszą być ustawione pionowo. Większość dzieci z Canavan nie jest w stanie utrzymać samodzielnie swojej głowy i ma wiotkie plecy, więc o siedzeniu  przy pionowym oparciu nie może być mowy. Logika podpowiada, żeby na pytanie z formularza medycznego odpowiedzieć: nie. Lot przewidział taką okoliczność. Dziecko może być podczas startu i lądowania przypięte do noszy. Tyle, że w celu umieszczenia na pokładzie samolotu noszy wypina się trzy fotele, a opiekunowie dziecka muszą zapłacić za dodatkowe trzy miejsca. W naszym przypadku to mogłoby oznaczać wydanie kolejnych 8 tysięcy złotych na podróż. Na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Nasza specjalistyczna Sylwia z biura turystycznego poradziła, żeby odpowiedzieć na pytanie "tak" na zasadzie: może, bo mu to nie szkodzi, a nie: może, bo potrafi. Pani doktor dała się przekonać. Postanowiłyśmy z Martą w pierwszej kolejności wybadać stewardessy, czy są nieludzko wierne przepisom, w drugiej posadzić Hanię na środkowym fotelu, trzymając jej głowę i tułów - przepisy na szczęście nie mówią nic o tym, co sąsiadujący pasażerowie mają robić z rękami... (wygrała opcja z ludzkimi stewardessami). Dziecko leci, pozostaje sprawa wózka.

Dla każdego pasażera z formularzem medycznym zamawiany jest wózek inwalidzki w wersji krzesło na kółkach, czyli rzecz Hani kompletnie nieprzydatna, bo głowa i tułów jw. Na etapie rezerwacji nie ma co z tym walczyć. Przy odprawie można za wózek podziękować i poprosić o możliwość dojechania swoim wózkiem do drzwi samolotu, by stąd zabrano go i przechowano w bezpiecznym miejscu. Nie wiem gdzie dokładnie, bo nikt mi wyraźnie nie udzielił takiej informacji. Gdzieś. Na pokładzie, albo w innym miejscu, które nie ma w nazwie "luk bagażowy". Zobowiązanie to jedno a realizacja drugie. Za pierwszym razem się udało, za drugim nie. Faktycznie w drodze powrotnej leciało z nami istne przedszkole, ale to nie znaczy, że z braku miejsca wózek wyglądający najsolidniej można wrzucić do luku bagażowego. Efekt żałosny: pogięta rama uniemożliwiająca rozłożenie, zmiażdżone śruby, całość podrapana i brudna. Reklamacja. Dlaczego nie spodziewam się odszkodowania? Może ma to związek z rozmową z przemiłą parą Polaków poznanych w Nowym Jorku. Kiedy usłyszeli czym przyleciałyśmy uśmiechnęli się: "Lot? My się nie odważyliśmy...". Marzy mi się, że tu mnie Lot zaskoczy.

Wracając: na szczęście Hania ma dużego tatę, który bez słowa zaczął po wózku skakać i go rozłożył. Taki tata to jest skarb po prostu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz